literature

LANTIEL - rozszerzona historia

Deviation Actions

Tetius's avatar
By
Published:
152 Views

Literature Text

Historia postaci: LANTIEL

       Urodziłem się w królestwie Kerlas, w miejscu bliżej nieokreślonym. Prawdopodobnie matka powiła mnie podczas podróży, gdy zatrzymali się z ojcem w jednej z przydrożnych wiosek. Jakoś nigdy szczególnie mnie to nie interesowało...
       Ojciec, Lavrans Isai Aiwendil, niech bogowie mają drania w swej opiece, był urokliwym cwaniaczkiem, elfem, artystą od siedmiu boleści, którego jedynym talentem było uwodzenie kobiet, w tym mojej matki. No dobrze, oddajmy mu honor – trochę brzdąkał na lutni, choć głównie szczycił się wymyślaniem długich, pokrętnych opowieści, przy czym słuchacz gubił się po usłyszeniu pierwszego wątku.
       Kiedyś, gdy jako młokos dopiero zaczynałem odkrywać otaczający mnie świat darzyłem ojca ogromnym szacunkiem. W moich oczach był niedoścignionym mistrzem czyniącym cuda muzyką i słowem. Jego zawiłe, wielowątkowe historie i pieśni, opanowane do perfekcji w „staroelfickim", wzbudzały powszechny podziw, choć zdecydowana większość słuchaczy, niestety na czele z moją ludzką matką, za grosz nie rozumiała o czym mówią. Lavrans także doskonałym dyplomatą, mówcą oraz, co zauważyłem dopiero z wiekiem, krętaczem, oszustem i złodziejem. Bez trudu omamiał słuchaczy, a jego urok osobisty, charyzma i zdolności manipulowania innymi przysporzyły mu swego czasu wielkich bogactw oraz szeregu kochanek na całym kontynencie. Typowo elfią urodą oczarowywał wszystkie dziewczęta. Co ciekawe, wcale nie był wysoki, ale za to bardzo zwinny. Długie, czarne włosy splecione na bokach i związane rzemykiem z tyłu głowy dodawały mu uroku, mocno kontrastując z jasną cerą. Duże oczy barwy młodych liści patrzyły z wiecznym rozbawieniem, jakby świat istniał tylko po to, aby dostarczać mu rozrywki.
       Niestety – równie szybko jak zdobywał pieniądze, Lavrans trwonił je na głupoty – zwłaszcza ozdoby i modne, ekscentryczne ubrania. Najbardziej upodobał sobie białe lub bordowe tkaniny, nierzadko przetykane kolorowymi nićmi, większość jego strojów posiadała bogate hafty, zwłaszcza na mankietach i kołnierzu. Nic więc dziwnego, że naśladując ojca także przykładałem sporą wagę do wyglądu, a z wiekiem zacząłem kolekcjonować nietypową, egzotyczną biżuterię.
       Jeśli chodzi o matkę, to wiele razy zastanawiałem się, dlaczego ojciec wybrał ją na swoją małżonkę. Fea była skromną, ludzką kobietą. Szarą gąską z wioski nie większej od tej, w której przyszedłem na świat. Szczupła i zawsze zadbana, ale o przeciętnej urodzie. Tak naprawdę jedyne, co było w niej pociągające, to ciemnobrązowe oczy, zmieniające barwę na czarną w zależności od natężenia słońca. Włosy miała kasztanowe, ale niezbyt gęste – zawsze zaczesane do tyłu i spięte srebrną ozdobną szpilą, którą kiedyś dostała od męża. Nie posiadała większego majątku, ani żadnych szczególnych uzdolnień. Gdy się poznali miała niespełna siedemnaście lat i zapatrzoną w niego porzuciła rodową wioskę, skazując się tym samym na wściekłość rodziny. Co prawda nigdy nie mogła narzekać na brak ładnych ubrań, czy świecidełek, które ojciec przynosił jej po każdym występie w pałacykach prowincjonalnego mieszczaństwa, ale czy naprawdę była z nim szczęśliwa? Cóż, nie mnie to osądzać..
       Moje dzieciństwo ograniczało się to do przemieszczania z jednej zapadłej wioski do drugiej, unikając większych miast. Nigdzie nie osiadaliśmy na dłużej, niż kilka dni. Ojciec upierał się, by omijać większe miasta i częściej wybierał leśne szlaki, niż utrzymane gościńce. Tłumaczył nam, że wynika to z racji jego elfich korzeni i przywiązania do natury. Matka akceptowała każde jego słowo, ja nie miałem prawa głosu. Minęło wiele czasu zanim zrozumiałem, co tak naprawdę nim kierowało...
       Przez pierwszych jedenaście lat mojego życia ojciec bardzo dbał o moją edukacje. Wieczorami, gdy zatrzymywaliśmy się w przydrożnych gospodach lub rozbijaliśmy obozowisko w lesie, zawsze spędzałem długie godziny na nauce pisania i czytania oraz posługiwania się mapą i tropienia, którą to umiejętność miałem okazję wykorzystać w praktyce, kiedy Lavrans zabierał mnie na nocne wypady po lesie. Szybko zdobyłem elementarną wiedzę o świecie oraz innych rasach, poznałem podstawy dyplomacji, szpiegostwa oraz sztukę iluzji. Ojciec sporo czasu poświęcił też na wpojenie mi wiedzy o moich elfich przodkach i krewnych (z którymi de facto nie był w zbyt dobrych stosunkach). W międzyczasie uczyłem się różnych sztuczek, które każdy „Tkacz Pieśni" znać powinien. Poprzez śpiew i przy akompaniamencie instrumentów recytowałem zawiłe opowieści o życiu i przygodach praojców oraz zapamiętywałem niesamowite historie o różnorodnych bestiach, grasujących niegdyś po świecie.
       Lavrans nie poprzestał jednak na tym; gdy jako kilkulatek opanowałem pierwsze arkana gry na lutni zaczął zabierać mnie na swoje występy i zachęcał do rozbawiania publiczności, podczas gdy on sam z czarującym uśmiechem oczyszczał damskie sakiewki. Zdarzyło się, że kilka razy zamieniliśmy się rolami, abym mógł przyswoić sobie nowe, przydatne umiejętności, bowiem nikt nigdy nie wiązał zagubieniem paru drobnych monet z biegającym między stołami „uroczym elfiątkiem".
       W miarę dorastania moje relacje z ojcem stawały się jednak coraz gorsze. Sprzeczki i drobne potyczki między nami były niemal codziennością, do tego coraz ostrzej konkurowałem z nim na polu artystycznym. Chciałem zabłysnąć, stworzyć dzieło, które wzbudzi jednocześnie trwogę i szaleńczą odwagę, rozpacz i uśmiech na twarzach słuchaczy – ojciec oczywiście wyśmiewał mój młodzieńczy zapał. W zasadzie w większości spraw mieliśmy inne poglądy, inne przemyślenia i sposób działania – a to nieodłącznie wiązało się z kłótniami. Obaj zdawaliśmy sobie sprawę, że niedługo będę gotów, by zacząć podróżować samodzielnie.

       Niespodziewana śmierć ojca była dla mojej matki strasznym ciosem, ja przyjąłem tą wiadomość bardziej ze zdziwieniem, niż żalem; niecała dekada dzieliła mnie wtedy od osiągnięcia dojrzałości. Przyczyny jednak pozostawały nieco zagadkowe. Pamiętam, że był to dzień przesilenia letniego i w wiosce, w której zatrzymaliśmy się na nocleg trwało święto.
       Po udanym występie, Lavrans zostawił nas w gospodzie, samemu udając się na przechadzkę do pobliskiego lasu. Nie zdziwiło nas zbytnio, gdy nad ranem wciąż go nie było; szanowaliśmy z matką jego upodobanie do spania pod gołym niebem. Jednak godziny mijały, a Fea robiła się coraz bardziej niespokojna. Z nastaniem zmierzchu dotarły do nas porażające wieści - oto rolnicy powracający z pola zauważyli pod lasem ślady walki i przynieśli stamtąd wyszczerbiony miecz oraz poszarpany i zakrwawiony płaszcz; ostatecznym zaś potwierdzeniem, że należały do mego ojca była leżąca nieopodal lutnia. Jednakże żadnych ciał nie odnaleziono, nawet po przetrząśnięciu gęstwiny częściowo połamanych zarośli w promieniu kilkudziesięciu metrów. Pomimo dowodów, że ojciec nie wyszedł cało z potyczki, moja matka uparła się, by czekać w wiosce na jego powrót. Po miesiącu stało się jasne, że opuścił nas na zawsze, choć nie byłem tak do końca przekonany, czy aby na pewno umarł...
       Jakiś czas później wróciłem z matką do Eyrie - jej rodzinnej wioski na północy Kerlas. Początkowo moi ludzcy dziadkowie byli niechętni, by przygarnąć nas pod swój dach. Wypominali Fei, że opuściła ich nie bacząc na przestrogi, na mnie patrzyli nieprzychylnie, bo coraz bardziej przypominałem ojca. Nic dziwnego – dla ludzi półelfy i elfy wyglądają identycznie. Na szczęście po kilku miesiącach ich stosunek do mnie uległ zmianie na lepsze. Dziadkowie byli sympatycznymi, choć bardzo surowymi ludźmi. Od wielu lat podobnie jak reszta mieszkańców zajmowali się uprawą roli i własnym niewielkim gospodarstwem. Interesowało ich niewiele ponad to, czy danego roku spadnie obfity deszcz i jak duże będą plony.
       Co tu kryć – życie w Eyrie było dla mnie nieznośnie nudne i monotonne. Przyzwyczaiłem się do ciągłego przenoszenia z miejsca na miejsce. Tęskniłem za podróżami, zdobywaniem wiedzy, poznawaniem obcych kultur...  W ciągu niespełna miesiąca wydusiłem od najstarszych mieszkańców wszystkie opowieści dotyczące wioski i przetrząsnąłem wszystkie strychy w poszukiwaniu antycznych przedmiotów. Niestety, poza kilkoma ciekawie wykonanymi, metalowymi bransoletami znalazłem tylko masę zakurzonych bibelotów. W tym wypadku nie pozostawało mi nic innego, niż skupić się na doskonaleniu gry na starej lutni ojca, ćwiczeniu drobnych zaklęć, których mnie kiedyś nauczył i... zabawie w żonglerkę płonącymi pochodniami. Na rówieśników też nie miałem co liczyć, bo zwykle pół dnia spędzali pomagając rodzicom w polu, a drugie pół oklaskując moje marne występy. Nie chciałem tak żyć.
    Po trzech latach od rzekomej śmierci Lavransa, gdy miałem czternaście lat, moja matka zdecydowała się ponownie wyjść za mąż. Zasadniczo niewiele mnie to obchodziło do czasu, aż nie usłyszałem, że „jestem dorosły" i najwyższa pora bym za przykładem zmarłego rodzica dorobił się w świecie sławy i majątku. Mówiąc prościej – zagroziła, że jeśli nie opuszczę domu w przeciągu doby wyrzuci mnie bez grosza przy duszy. Niby ciągnęło mnie w szeroki świat, ale  zdawałem sobie sprawę, że mam niewielkie szanse żeby przeżyć, tym bardziej bez większego wyszkolenia w walce, a tym oczywiście ojczulek nie zaprzątał sobie głowy.
       Cóż, nie pozostawało mi nic innego, jak ruszyć do pobliskiego miasta i liczyć na uśmiech losu. Na odchodnym dostałem od matki parę srebrników i starą lutnie zmarłego przed paroma laty rodzica.
    Gdy ma się czternaście lat i na dobrą sprawę gówno umie, poza drobnymi pracami domowymi, człowiek nie ma zbyt szerokich perspektyw. Półelf tym bardziej. Na szczęście w zamian za drobne prace i popisy artystyczne na miejskich placach dało się wyżyć. Po niedługim czasie zjednałem sobie kilkoro dobrych przyjaciół – Sigurda, Liriel i Xiri - podobne do mnie dzieciaki, które trudniły się kuglarskimi występami, drobnymi kradzieżami, czy nierzadko prostytucją. Nie znaczy to, że trafiałem jedynie na dobre istoty. Nie jeden raz dostałem już w tyłek od życia, sparzyłem się na własnej głupocie i musiałem walczyć o własną skórę. Spotykałem się z dyskryminacją zarówno ze strony elfów, jak i ludzi. Przez kolejne miesiące podszkoliłem się też w posługiwaniu orężem i zasadniczo nie miałem na co narzekać. Do czasu.
       Pewnego dnia w bardzo bolesny sposób zrozumiałem, dlaczego nieżyjący ojciec tak bardzo unikał miast. Wpadłem w ręce ludzi, którym był winny pieniądze, a że w żaden sposób nie byłem w stanie ich spłacić, po prostu wyładowali na mnie złość. Nie uwierzyli, gdy zapewniałem, że ojciec od kilku lat nie żyje i w pokrętny sposób właśnie to uratowało mnie przed śmiercią. Zostawili mnie na drodze, wykrzykując żebym przekazał Lavransowi, że dopadną go, jeśli nie ureguluje długów... Po tamtym wydarzeniu razem z moimi przyjaciółmi na dobre opuściłem północne zakątki Kerlas i przeniosłem się na zachód. Niedługo potem przekonałem się, że niełatwo będzie żyć, mając tak „sławnego" rodzica; Lavrans narobił sobie tylu długów, że w kilku miastach ścigano go listem gończym, a nawet wyznaczono niewielką nagrodę...  Nie mieściło mi się w głowie jakim cudem o niczym z matką nie wiedzieliśmy! Chociaż Fea była na tyle naiwna i zapatrzona w męża, że równie dobrze mogła przymykać oczy na jego wybryki, podobnie jak zdawała się nie zauważać tłumu kobiet w jego otoczeniu. Być może wolała nie zastanawiać się ileż to kochanek przewinęło się w długim życiu mojego ojca. Widać ufała, że nigdy nie ożenił się z żadną inną kobietą i nie przekazał pozostałym dzieciom (a nie łudziłem się, że na całym kontynencie nie znajdzie się chociaż garstka moich przyrodnich braci i sióstr) rodowego nazwiska.
       Wracając jednak do kradzieży popełnionych przez ojca - w dzieciństwie wbił mi do głowy, że zwędzenie kilku monet jest sztuką, a nie przestępstwem i że zdolności bardów do manipulowania ludźmi są w świecie bardzo cenione, a oczarowana publika „dobrowolnie" daje im wszystko, czego zapragną. Po bolesnym spotkaniu z jego przyjaciółmi zrozumiałem, że nie wszystko funkcjonuje tak, jak mi to tłumaczył.
       Nie obchodzą mnie jego długi, nie zamierzam ich spłacać. Tylko dlaczego tak wielu ludzi tego nie rozumie....?  Paru już przez to zabiłem.
       Po kilku podobnych incydentach chcąc - nie chcąc musiałem przyjąć tryb życia, którego nauczył mnie ojciec – zacząłem tułać się coraz dalej w głąb kontynentu, zazwyczaj unikając większych skupisk miejskich na rzecz niewielkich wiosek i miasteczek. Niestety, ludzie, których uważałem za przyjaciół nie wyruszyli ze mną i powrócili do stolicy Kerlas. Od tej pory znów byłem zdany tylko na siebie.

       Gdybym w kilku zdaniach miał opisać swój charakter... Cóż, jestem artystą i estetą, trudno zdobyć moje zainteresowanie, a jeszcze trudniej je utrzymać. Bywam też wybredny i niecierpliwy, przez co często wpadam w kłopoty i co tu kryć - liczę, że inni mnie z nich wyciągną. Dotychczas jakoś się udaję, bo za pomoc potrafię się szczodrze odwdzięczyć. Zwykle jestem pogodny, choć charakteryzują mnie huśtawki nastrojów. Coś jeszcze? A tak, w życiu wyznaje jedną zasadę:  „źródłem władzy jest posiadanie informacji".  
       Najlepiej czuje się na dużych, otwartych przestrzeniach (np. placach miejskich), gdzie w pełni mogę rozwinąć skrzydła i pokazać czym naprawdę jest sztuka bardów. Muzyka, iluzja, migoczące światełka, płonące pochodnie  –  takie występy to mój żywioł! W miastach, czy większych mieścinach często odwiedzam biblioteki i przetrząsam stare archiwa w poszukiwaniu dawnych map, zapisków o niecodziennych wydarzeniach i... smokach. Mistyczne bestie, dziś spotykane w niewielu miejscach na świecie zawsze wzbudzały we mnie chorobliwą ciekawość. Jako dzieciak marzyłem o przeszukiwaniu starych ruin i znajdywaniu skarbów – szczenięce zachcianki, z wiekiem mi przeszło. Jednak nadal chętnie przeglądam stare księgi, słucham legend i podań, czasem szkicuje węglem co ciekawsze wyobrażenia krwiożerczych bestii.
       Coś pominąłem? Ach, oczywiście! Choćby drobny fakt, że nie przejdę obojętnie obok żadnej gospody. Bo czy jest cos piękniejszego, niż noc spędzona na zabawie przy winie i śpiewie... i oczywiście w towarzystwie pięknych dam?   
       Bogowie?  Niektórzy w nich wierzą, inni nie. Ja raczej zaliczam się do tych drugich - wierze, gdy jest mi to potrzebne, gdy wymaga tego sytuacja. W dzieciństwie uważałem, że nikt, nawet Bogowie, nie mają prawa kierować moim życiem, że w pewnych kwestiach sam sobie jestem panem. Później doszedłem do wniosku, że nieważne jak bardzo starałbym się nawrócić, po prostu nie potrafię wierzyć w te wszystkie bzdury o przeznaczeniu, łasce i miłosierdziu...  A jeśli po śmierci czeka mnie wieczne potępienie i męczarnie... cóż – mówi się trudno. Trzeba korzystać z życia, póki jest!
       Z magią jest inaczej, jest ekscytująca, chociaż nie wszystkie jej odmiany przypadły mi do gustu. Sam z niej korzystam, chociaż opiera się to głównie na sztuce iluzji i drobnych czarach, które trochę ułatwiają mi życie...
       Jako półelf odczuwam oczywiście dość silny związek z przyrodą. Krew się we mnie gotuje, gdy ktoś bez przyczyny niszczy wszystko wokół, tylko po to by rozładować frustracje. Co innego podczas walki. Jednakże nadmierna dbałość o przyrodę też czasem bywa irytująca. Nie, żebym miał coś do Druidów, czy innych wyznawców natury - wręcz przeciwnie, bywam aż nadto tolerancyjny.
       Istnieje kilka rzeczy, które są w stanie wyprowadzić mnie z równowagi:  porównywanie do ojca, ściganie mnie za jego długi, wiecznie pękające struny w starej lutni oraz ludzie, którzy skreślają mnie za to, kim jestem.

       Na co dzień ubieram się w  lniane, lekkie tuniki, najchętniej w kolorze turkusu, z żółtymi i zielonymi haftami na rękawach i przy kołnierzu. Wokół szyi wiąże luźno niebieski, szczodrze haftowany szal, który nierzadko wlecze się za mną pół metra po ziemi, na plecach przytrzymuje go skórzany pas i futerał od lutni. Obowiązkowy element mojego stroju stanowi zielona bufiasta czapka, z zatkniętymi z boku kilkoma długimi piórami. Czarne spodnie i buty do pół łydki dopełniają wizerunku. Oprócz tego noszę przy sobie skórzany plecak na podręczny bagaż (przybory do pisania, bukłak z wodą, racje żywnościowe itp.), ubranie na zmianę i płaszcz. Oraz broń.
       Po ojcu odziedziczyłem czarne włosy. Są krótkie, rozczapierzone wokół twarzy, jedynie z tyłu zostawiłem pojedyncze, grube pasmo, sięgające do łopatek; zwykle związuje je rzemieniem w niski kucyk. Oczy mam po matce: ciemnobrązowe, w słabym świetle prawie czarne. W każdym uchu noszę kilka metalowych kolczyków, na szyi liczne wisiory i talizmany na rzemykach, na nadgarstkach skórzane bransolety z doczepianymi łańcuszkami i maleńkimi dzwoneczkami. Lubię się wyróżniać.
       Spośród wszystkich moich ozdób pewien wisior szczególnie rzuca się w oczy: czarny, nieociosany kamień, mieniący się w świetle najróżniejszymi kolorami. Otrzymałem go od ojca w dniu jedenastych urodzin, niedługo przed jego śmiercią. Wyjawił mi wtedy, że w jego rodzinie kamień ten był przekazywany z pokolenia na pokolenie i symbolizuje mój znak rodowy oraz nazwisko. Aiwendil. Niestety do tej pory nie udało mi się ustalić dlaczego akurat ten kamień jest symbolem mojej rodziny...

Podsumowanie:
1. rasa – półelf
2. klasa – bard
3. imię – Lantiel Iroth Aiwendil ( w skrócie Lan )  
4. wiek – 18 lat
Rozszerzona wersja historii Lantiela - półelfa barda.

Tekst stworzyłam ładnych parę lat temu na potrzeby sesji RPG w klimatach D&D. Odnalazłam go natomiast przed paroma dniami, przypadkiem, podczas porządkowania dysku.

Nie pamiętam dlaczego wrzuciłam na DA skróconą wersję, z którą cześć czytelników miała okazję się już zapoznać. Nie będę jej usuwać.
© 2012 - 2024 Tetius
Comments4
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
93sign's avatar
Sorki, że tak późno przeczytałam, ale studia, jak się okazuje, powodują lekki bezczas ;)

Aj, odzwyczaiłam się od standardowego fantasy (nie pokuszę się tu o rzucenie terminem "high fantasy", ponieważ nigdy tych wszystkich szalonych podgatunków fantastyki nie pamiętam). Ostatnie "coś" o elfach tudzież wojach w stalowe zbroje okutych czytałam chyba jeszcze w gimnazjum, a w najbliższym czasie jedyne co planuję, to "Gra o tron" (aczkolwiek nieprędko). Tym samym w realiach odnaleźć się nie umiem.

Zawsze zastanawiałam się, jak to jest z tworzeniem historii dla postaci do papierowego erpega. Sama w życiu rozegrałam może ze trzy sesje: w jednej odgrywałam postać z gatunku "zapchajkolejkęinicjatywy", w drugiej sarenkę, w trzeciej, hmm, byłą żonę policjanta-sadysty, która skończyła jako wilkołak. To ostatnie było szczytem moich umiejętności tworzenia "bio" dla postaci.

No, to nagadałam się o sobie, teraz mogę powiedzieć parę słów o tekście ;) Miło i gładko się czytało. Chodzi mi tu głównie o stylistykę: jest przyjemna w odbiorze - trochę kolokwializmów (którymi osobiście uwielbiam teksty faszerować), trochę słownictwa a'la fantasy (nie wiem, jak inaczej określić np. "młokosa"), trochę ekspresji, jak przystało na narrację w pierwszej osobie. Ale żałuję jednego: że historia nie zaskakuje. Elf-bard, człowiek-mama, półelf-narrator, w tle jakaś opowieść, ale zakreślona paroma pociągnięciami pędzla, jeśli mogę to tak określić. Szczerze mówiąc, liczyłam na to, że rozwiniesz wątek o ojcu, bo mnie zaintrygował... ale cóż, to przecież bio erpegowej postaci, a nie pełnoprawne opowiadanie ^^;

CZEKAM NA HORROR. CZEKAMCZEKAMCZEKAM.